Tysiące lat temu, długo przed tym, jak po Ilune pojawili się wasi pobratymcy, ja i moje rodzeństwo wykluliśmy się z naszych jaj. Było nas siedmioro: niebieska Caldre, złoty Aurepsis, czerwony Paezzuth, różowy Haurach, brązowy Thronak, zielona Rhyvira i ja. Nasz ojciec, Urim, troskliwie się nami opiekował, uczył nas latać, czytać i wielu innych, niezliczonych rzeczy. Mieliśmy dla siebie cały piękny, dziki kontynent, wtedy jeszcze nietknięty przez żadne inne rozumne rasy, jednakże najbardziej komfortowo czuliśmy się w tych górach właśnie. Szybowanie wśród ich wysokich, majestatycznych szczytów sprawiało, że czuliśmy się tak, jakbyśmy do tego miejsca należeli. Rzecz jasna, podziwialiśmy bezkresne pustynie i malownicze oazy południa, jak i gęste bory zachodniego wybrzeża, jednakże większość tych długich lat spędzaliśmy właśnie na północy.
Z biegiem czasu, jak ja wraz z moim rodzeństwem stawaliśmy się coraz bardziej dojrzali, Urim zaczął często znikać na coraz dłuższe okresy. Nigdy nie udało się nam od niego dowiedzieć, co wtedy robił, odpowiadał jedynie, że “wypełnia swój obowiązek”. Jednakże w końcu jednego dnia Haurach, Thronak i Rhyvira śledzili go i zorientowali się, że odlatuje on w stronę oceanu. Domyślili się wtedy, że oprócz Ilune na Avarze muszą znajdować się jeszcze inne lądy i postanowili razem wyruszyć w ich poszukiwaniu. Kiedy powiedzieli o tym ojcu, zasmucił się on wielce. Ostrzegł nas wszystkich, że nie wszędzie będzie tak łatwo żyć nam w harmonii z resztą istot zamieszkujących Avarę tak jak tutaj. Pamiętam ten dzień tak jak gdyby to było wczoraj. Jak zawsze, niełatwo powiedzieć, jak czuł się wtedy ojciec - czy gniewał się, czy był rozczarowany, czy raczej dumny z tej trójki. Wydawało mi się wtedy, że jest strapiony, ale trochę też pogodzony z tym co się działo. Ale Urim zawsze sprawiał wrażenie jakby nosił na swych plecach jakiś wielki ciężar - wtedy tego nie zauważałem, samemu żyjąc beztrosko i bez zmartwień.
Haurach, Thronak i Rhyvira odwiedzili nas jeszcze kilkukrotnie zanim nasze kontakty zupełnie ustały. To od nich właśnie dowiedzieliśmy się o istnieniu waszych przodków na Charis. Wtedy postanowiliśmy nie oddalać się zbyt daleko od Ilune, ciesząc się spokojem na naszym kontynencie. Mijały kolejne długie lata, aż w końcu pierwsi koloniści zaczęli przybywać na nasz kontynent. Kiedy wieść o tym dobiegła naszego ojca, zgromadził on nas wszystkich i nalegał, abyśmy ograniczyli się do północnych wzgórz i gór i opuścili lasy i pustynie południa. W tych czasach było już nas, smoków, znacznie więcej niż za czasów mojej młodości. Słowa Urima wywołały poruszenie, atmosfera była napięta. Koniec końców jednak jego autorytet i nasza miłość do gór przeważyły i od tego czasu zdecydowana większość z nas trzymała się tutejszych śnieżnych szczytów.
Autorytet Urima jednak ostatecznie na tej decyzji ucierpiał. Coraz więcej smoków kwestionowało jego mądrość i to czy rzeczywiście zależało mu na nas, jego własnych dzieciach. Co prawda nigdy nie był naszym formalnym przywódcą, ale od tego czasu jego słowo znaczyło coraz mniej.
Jakiś czas później w młodym jeszcze wtedy Limeglade doszło do niepokojów, w wyniku których znaczna grupa kolonistów udała się na północ i u stóp naszych gór założyła osadę, którą dzisiaj znacie pod nazwą Neroth. Wśród nas zaczęła narastać irytacja i gniew, jednakże tak długo jak nerothiańczycy nie zapuszczali się w góry tak długo zostawialiśmy ich w spokoju. Część z nas miała nadzieję, że kiedy koloniści zorientują się, że ten teren zamieszkują groźne, latające istoty poddadzą się i wrócą na południe. Doszło nawet do kilku starć między pojedyńczymi smokami a nowymi przybyszami, jednakże o ile się nie mylę, nikt nigdy nie został poważnie ranny.
Taka “zimna wojna” trwała latami, aż do pewnej pamiętnej wiosny setki lat temu. Pewien młody człowiek z Neroth podczas polowania natknął się na smocze pisklę ze zwichniętymi skrzydłami. Sumienie nie pozwoliło mu pozostawić tego stworzenia na pewną śmierć, więc postanowił się nim zaopiekować. Smok szybko zdrowiał, jednakże młodzieniec obawiał się, że gdy reszta mieszkańców Neroth się o tym dowie, każą mu porzucić, albo, co gorsza, zabić to dziecko. Z drugiej strony istniała też możliwość że opiekunowie smoka go odnajdą i pomyślą, że porwał to pisklę. Wtedy Aristes, tak się bowiem nazywał ten młodzieniec, postanowił wziąć ze sobą maleństwo i wyruszył w góry, aby znaleźć jego rodziców. Droga jednak okazała się trudniejsza, niż przypuszczał, a sroga zamieć, która rozpętała się w trakcie jego podróży nie ułatwiła mu zadania. Jedynie łut szczęścia sprawił, że dostrzegłem go, kiedy powoli słaniał się w kierunku naszego terytorium.
Nie znaliśmy wtedy jeszcze swoich języków, ale jego intencje były dla mnie jasne. Byłem w szoku, że postanowił zaryzykować własne życie aby ocalić obce stworzenie z którym więcej go dzieliło niż łączyło. Postanowiłem zabrać go do mojego leża i dopilnować, aby wrócił do pełni sił. Pisklę, które ze sobą miał przeżyło i zwróciłem je do opiekunów. Sam Aristes zaczął dochodzić do siebie dopiero po kilku dniach. Wciąż pamiętam jego pierwszą reakcję na mój widok - był jednocześnie przerażony i zafascynowany. Moje próby porozumienia się z nim były mało owocne, ale udało mi się przekazać mu naszą wdzięczność. Jego obcość i inność, w porówaniu, oczywiście, do smoków z którymi spędziłem tysiące lat, zainteresowała mnie. Zacząłem się zastanawiać, czy są inni Nerothiańczycy tacy jak Aristes i jeżeli tak, to czy nie dałoby się zmienić stosunków między nami na bardziej przyjazne. Z pomocą mojego nowego przyjaciela szybko nauczyłem się ich języka i wkrótce po tym otworzył się nowy rozdział w historii naszych ras. Aristes i ja pełniliśmy rolę mediatorów i z czasem doszło do zawarcia rozejmu, a następnie pokoju. Pamiętam jak oglądałem pełne przekonania przemowy mojego przyjaciela, nigdy wcześniej nie widziałem nikogo tak pewnego swoich racji. Jego serce płonęło pasją tak potężną, że mogłoby topić góry lodowe.
Wtedy nastał czas pokoju, który utrzymywał się przez ponad wiek. Niestety, okazał się on być mniej trwały, niż Aristes i ja byśmy sobie tego życzyli. Grupa mieszkańców Neroth zazdrościła nam naszej wrodzonej potęgi i szukała sposobu aby przejąć nasze moce dla siebie samych. Tej grupie przewodził nie kto inny niż Dartak - już wtedy zręczny i podstępny wojownik. W tamtych czasach nasze rasy nie miały przed sobą zbyt wielu tajemnic. Nasz wróg bez większych problemów dowiedział się, że esencja życiowa smoków nie mieści się w duszy, jak u was, ale w oczach. Żaden z nas nie może tak naprawdę umrzeć tak długo jak jego oczy pozostają nietknięte.
Dartak zgromadził przy sobie najbardziej zaufanych mu towarzyszy i postanowił działać. Zwabił moją siostrę, Caldre i ze swoimi sługusami brutalnie ją zamordował aby wejść w posiadanie jej oczu. Jednak jeden z jej ryków zwabił przelatującego w pobliżu Aurepsisa który, widząc co się stało, z furią zaatakował nikczemników. Jego gniew jednak okazał się być jego zgubą, gdyż nieprzemyślana szarża została wykorzystana przez przeciwników świetnie przygotowanych do walki ze smokami. On także poległ tego tragicznego dnia. Dartak kazał zniszczyć oczy Aurepsisa, w obawie, że uda się nam zrekonstruować jego ciało, a on sam z resztą towarzyszy uciekli z oczami Caldre. Plan Dartaka był równie plugawy, co jego czyny - zorganizował wielką, kanibalistyczną ucztę, podczas której spożyli esencję mojej siostry, chcąc w ten sposób posiąść jej moce.
My niestety zjawiliśmy się zbyt późno, żeby go powstrzymać. Nie wiedząc, coż dalej uczynić, postanowiliśmy zwołać wielką naradę. W trakcie niej ukształtowały się wśród nas dwa obozy - jeden postulował dokonanie zemsty na mieszkańcach Neroth, a drugi zaszycie się głęboko w górach i, w razie potrzeby, obronę swoich terytoriów. Temu pierwszemu przewodniczył Paezzuth, drugiemu zaś ja. Był to ciężki dzień dla nas wszystkich, wielu z nas było gotowych skoczyć sobie do gardeł. Pojawiały się rzecz jasna głosy obwiniające mnie za całą tą tragedię. Wtedy zrozumiałem, że nie będziemy w stanie dojść do porozumienia. Tego dnia podzieliliśmy się i do dzisiaj żyjemy osobno i rzadko ze sobą się komunikujemy.
Los szykował jednak dla mnie jeszcze jedną niespodziankę. Kilka dni później przybyła do mnie jedna z towarzyszek Dartaka, Alyssia Velsa Teni. Gdy tylko ją dojrzałem, me serce zaplonęło gniewem i chęcią zemsty. Ku memu zaskoczeniu jednak, Alyssia upadła na kolana i błagała mnie, abym oszczędził jej życie. Powiedziała, że żałuje wszystkiego co zrobiła i że jeżeli wróci do Neroth to Dartak z pewnością ją skarze na śmierć za zdradę. Nie spodziewałem się czegoś takiego ale jednego byłem pewien - nie mogłem zabić kogoś, kto przyszedł do nas z własnej nieprzymuszonej woli. Nakazałem zabrać jej wszystkie magiczne przedmioty i odesłałem ją do wioski Azkun, niewielkiej kolonii schowanej za naszymi górami, niedaleko oceanu. Od tego czasu w Irisvir nie odwiedzał nikt z wyjątkiem smoków, aż do dzisiaj.